Pierwsze 2 kilometry są najbardziej stromym odcinkiem trasy. Szlak prowadzi przez sosnowy las, zatem jest nieco cienia. Różnica poziomów na tym krótkim dystansie, wynosi prawie 1000 m w dół wąwozu. Jest to jeden z najtrudniejszych odcinków trasy. Co jakiś czas są punkty poborowe wody i toalety. Wzdłuż wąwozu z racji tego, że jest tu duże zagrożenie pożarowe są gaśnice, i węże strażackie.
Po siedmiu kilometrach dochodzimy do opuszczonej wioski Samaria, której mieszkańców wysiedlono przed powstaniem parku. Teraz w tym miejscu można sobie spokojnie usiąść i odpocząć i posilić.
Po drodze mijamy niewielkie kościółki i kapliczki. Klimat wąwozu przypomina cieplarnię, więc i nam zaczyna doskwierać upał. Występuje tutaj ponad 450 endemicznych gatunków roślin oraz wiele zwierząt. Nam zejście w dół nie sprawiło, żadnych trudności. Na szlaku oprócz dwóch ratowników i może dwóch par, nie było nikogo. Co jakiś czas gubił się zasięg na telefonie komórkowym. Idąc w dół w końcu stajemy twarzą w twarz z prawdziwym wąwozem. Kolor skał zachwycał od czerwieni po ciemny szafir. Ogromne wielkie skalne ściany, które osiągały nawet pół km wysokości zrobiły na nas ogromne wrażenie. Do tego wspaniała roślinność jak cedry, kwiaty wężowe i cyprysy. Dnem wąwozu płynął potok, który potrafi być groźny po opadach deszczu. W końcu dochodzimy do najwęższego miejsca w wąwozie, zwanego żelazną bramą. Szerokość jest tu na 3,5 metra. Doszliśmy do kas, gdzie gość powinien nam oderwać drugą stronę biletu. Jednak tego nie zrobił. Nie przypuszczał również, że znowu za jakiś czas nas zobaczy. Przed nami już tylko wędrówka do Agia Roumelii. Ten odcinek jest najtrudniejszy do pokonania, niż nawet sam wąwóz. I nie chodzi tu o trudność związaną z różnicą wzniesień czy kamieniami, ale lejący się żar z nieba. Dopaliło nas tu słoneczko już do reszty.
W końcu dotarliśmy do morza Libijskiego. Wzdłuż tego wybrzeża nie wiedzie żadna droga, dlatego turyści przewożeni są promami do miejscowości Chora Sfakion i dalej autokarami. Na plaży nie było żywej duszy. Leżaki przypięte na łańcuchach obrócone do góry nogami. Przewróciliśmy dwa, aby odetchnąć choć pół godzinki i nabrać sił na kolejne 16 km tym razem pod górę. Wiatr wiał, bryza morska schładzała nasze rozgrzane ciała.
Ja już poczułam ból w kolanie. I wtedy zadałam sobie pytanie czy faktycznie dam radę wrócić, ale jedynym mocnym atutem było to, że to było podejście pod górę a nie zejście. Kolano bardziej jest obciążone przy zejściu. Marek zaproponował, że zawsze możemy tu zostać do dnia następnego, przenocować w jakimś apartamencie.
Moja decyzja była natychmiastowa i krótka, dam radę....
Po półgodzinnym odpoczynku ruszyliśmy w powrotną drogę, by zdążyć przed zachodem słonka. W dół zejście zajęło nam 4 godz. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu w którym kupiłam bandarz, aby zawinąć sobie kolano.
Ponownie stanęliśmy przy wyjściu a naszym wejściu do kas. Tym razem gość nas już zauważył i domagał się kolejnej opłaty za wejście. Wtedy pokazałam mu bilet, który zakupiliśmy u góry. Machnął ręką i nas wpuścił
W wąwozie już słońce schowało się za skalne ściany. Po drodze minęliśmy jeszcze dwie pary, które schodziły w dół i tubylca z dwoma osiołkami, które mają za zadanie pomagać turystom, którzy nie mają już siły na pokonanie szlaku.
Marka z lekka obtarły buty ale, żeby nie pogarszać sprawy nawet o tym nie wspomniał przez całą trasę, dopiero po wyjściu pokazał mi pęcherze na stopach. Bandaż na kolanie zdecydowanie mi je wzmocnił. Przez większość drogi szliśmy w milczeniu, patrząc tylko na siebie i uśmiechając się. Wiedzieliśmy, że damy radę. Najgorsze było ostatnie podejście 2 km w górę przewyższenie ponad 1000 metrów. Po 5 godzinach dotarliśmy na szczyt. Szczęśliwi, że się nam udało. Ratownicy, którzy czekali na nas patrzyli z wielkim zdumieniem, że daliśmy radę przejść wąwóz w obie strony w ciągu 9 godzin.
To była niezapomniana przygoda na dodatek w moje imieniny.