W Kutaisi lądujemy o 5:45 czasu miejscowego, co oznacza dwugodzinną różnicę względem Polski. Zaczyna świtać, a pogoda zapowiada się obiecująco. Po ostatnich deszczowych dniach w kraju marzę o tym, aby wreszcie poczuć ciepłe promienie słońca.
Odbieramy nasze ciężkie walizki i kupujemy bilet na busa, który zawozi nas prosto do hostelu w Kutaisi, gdzie czekają na nas Mirmił i motory. Kierowca busa pędzi po wyboistych drogach jakby gonił za odlotem samolotu. Na miejscu wita nas Mirmił, częstując kawą i proponując chwilę snu. Jednak mimo zmęczenia, nie chcemy tracić dnia na odsypianie nocy.
Po śniadaniu i aromatycznej kawie, chłopacy przeglądają motory. Montują GPS, wgrywają mapki i ustalają trasę. Marek będzie jeździć na Kawasaki KLR 650, a Wiktor na Suzuki DRZ 400. Ja natomiast będę podróżować busem, choć wolałabym motorem.
Mirmił jest w Gruzji już od kilku miesięcy i zna ten kraj lepiej niż niejeden Gruzin. Przyjechał tutaj swoim Volkswagenem Transporterem, przewożąc kilka motocykli. Znalazł sposób na umilanie sobie życia, a przy okazji na dobry zarobek.
Po zaplanowaniu trasy, Marek i Wiktor wyruszają w stronę Mestii, oddalonej o ponad 200 km od Kutaisi. Ja z Mirmiłem odbieramy z dworca naszych towarzyszy podróży: Seweryna, Bogdana i jego partnerkę Bognę. Wyglądają jak członkowie zespołu ZZ TOP, z długimi siwymi brodami.
Tak zaczyna się nasza długa przygoda. Po drodze rzucamy okiem na Kutaisi, choć nie mamy czasu na zwiedzanie.
Podczas jazdy główną drogą spotykamy Polaka na rowerze z biało-czerwoną flagą. Trąbimy na niego, po czym zatrzymujemy się na krótką rozmowę. Okazuje się, że przejechał już ponad 3 tys. km i również zmierza do Mestii. Jest dobrze zaopatrzony w wodę i jedzenie. Pozdrawiamy go serdecznie, choć jego imię ulatuje nam z pamięci.